nocnej nie można było dostrzec. Z lewej i z prawej strony równiny wznosiły się poszarpane szczyty górskie.
Żałyński wywnioskował rychło, że równina nie była niczem innem, jak szeroką doliną pomiędzy dwoma grzbietami gór.
Zatrzymał się, niezdecydowany co do obioru kierunku. Czy podążyć środkiem doliny, czy też trzymać się któregokolwiek z łańcuchów gór?
Rozglądał się naokół, w nadziei, że wzrok jego napotka kontury któregoś z uprzednio widzianych już szczytów.
Sunął zamglonem przez zmęczenie spojrzeniem po zboczach górskich.
W pewnej chwili zamarł w bezruchu.
Na prawym krańcu doliny w odległości trzech co najwyżej tysięcy kroków błyszczało nikłe światełko ogniska.
— Przyjaciele czy wrogowie? — przemknęło mu pod czaszką.
Ruszył w tamtą stronę, zdecydowany w razie natknięcia się na bandę El Terima na stoczenie rozpaczliwej walki o łyk wody i okruch jęczmiennego placka.
Niebawem znalazł się tak blisko ogniska, że najwyraźniej odróżniał figury siedzących wokół niego Arabów. Było ich kilkunastu. Opodal ogniska szarzały ściany rozpiętego namiotu.
Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/225
Ta strona została skorygowana.