Barrar, a sam podążyłem tutaj na wieść o grożącem ci niebezpieczeństwie — odparł Francuz.
— Dziękuję ci!
— Możemy lecieć chociażby jutro! — ciągnął dalej Dumesnil.
Żałyński zamyślił się na chwilę.
— Nie... nie polecimy ani jutro, ani też pojutrze! Co najwyżej za tydzień, a może i dwa — rzekł wreszcie.
Dumesnil żachnął się.
— Teraz najlepsza pora! Pogoda!
— Do Warszawy nie tak znów daleko! — roześmiał się Żałyński. — Zatrzymamy się w Jaffie.. Konstantynopolu... może w Bukareszcie! Stamtąd już niedaleko do Warszawy.
Dumesnil zdumiał się.
— Czyś ty zmysły postradał podczas swej włóczęgi, mon vieux? Skąd znów Warszawa? Przecież mamy lecieć do Karaczi!
Żałyński objął go ramieniem.
— Do Karaczi możesz lecieć, jeżeli zechcesz! Ale przedtem musisz odwieźć mnie i moją żonę do Warszawy! — rzekł wesoło.
Francuz wytrzeszczył nań okrągłe ze zdumienia oczy. Widoczne było, że słowa przyjaciela zaskoczyły go i zadziwiły niepomiernie.
Dał też wyraz temu zdziwieniu, zdoławszy wybąknąć jedno tylko słowo:
— Szakref!
Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/228
Ta strona została skorygowana.