Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/24

Ta strona została skorygowana.

Już od godziny opuszczono równinę pustyni.
Karawana zapuściła się w wąwozy skalne północnego zbocza gór Synajskich. Droga stawała się coraz bardziej uciążliwą. Gdzie niegdzie potężne zwały kamienne zagradzały wąską ścieżynę, wijącą się wężem ponad urwiskami i przepaściami. Wielbłądy szły powoli, osuwając się co chwila na osypiskach i rumowiskach zwietrzałych okruchów skalnych.
Ranny miotał się w gorączce, jęcząc i wykrzykując nieprzytomnie.
Dumesnil, kroczący dotąd przy boku wielbłąda, na którym leżał ranny, przysunął się do Ibn Tassila, idącego na przodzie karawany.
— Daleko jeszcze? — zapytał, z trudem dobierając wyrazów.
Arab zamiast odpowiedzi wskazał przed siebie ręką.
Francuz spojrzał we wskazanym kierunku.
Daleko, jakgdyby pod ich stopami błyszczały słabe ognie.
— El-Barrar! — rzekł Arab, ujmując wielbłąda za uzdę.
Poczęto schodzić wdół wśród tak gęstego mroku, że Dumesnil rozróżniał jedynie ciemny kontur wielbłąda, prowadzonego przez Ibn Tassila.
Światła zbliżyły się znacznie, to ukazując się, to znikając za załamaniem ścieżki.
Jeszcze pół godziny uciążliwej drogi, i kara-