docznem zadowoleniem, które rozjaśniło jego spalone od słońca, pomarszczone oblicze.
Pochyliwszy się ku Ibn Tassilowi, rozpoczął z nim długą rozmowę. Słowa jego niezbyt widocznie trafiały do przekonania gospodarza, gdyż zrazu trząsł uparcie głową, jakgdyby przecząc lekarzowi. Rozmowa ich z każdą chwilą stawała się coraz więcej burzliwą. El Terimowi udało się wreszcie widocznie przekonać Ibn Tassila, gdyż ten z uwagą począł słuchać jego słów, dorzucając do nich od czasu do czasu krótkie zdania.
Pogładził kilkakrotnie brodę i, ściszając nieco głos, zwrócił się ku leżącemu.
— Zapewne przykrzyć się będzie szlachetnemu cudzoziemcowi w naszej nędznej wiosce, ale zgadzanie się z wolą wszechpotężnego Allacha jest dowodem dojrzałości rozumu człowieka. Postaramy się jednak, aby nasz drogi gość nie nudził się zbytnio. Możemy pokazać cudzoziemcowi wąwozy Synaj... a gdybyś był, panie, „mehendysem“, to... — urwał nagle i wpatrywał się niespokojnie w Żałyńskiego.
— „Mehendys“ to inżynier... prawda? — pytał ten ostatni. — Owszem... jestem nim.
Ibn Tassil ucieszył się tak, że śniade jego oblicze pokrył gęsty, ciemny rumieniec.
— Spodziewałem się tego! — rzekł, zacierając ręce. — Każdy „inglesi“ jest „mehendysem“ — dorzucił tonem głębokiego przekonania.
Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/42
Ta strona została skorygowana.