Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/48

Ta strona została przepisana.

Przez chwilę, jakgdyby niezbyt dokładnie zrozumiawszy słowa Arabki, patrzył na nią rozszerzonemi ze zdziwienia oczyma.
— Ty? To niemożliwe! — krzyknął ze szczerem oburzeniem w głosie. — Chyba żartujesz, Dżaillo?
Podniosła głowę i, unikając jego wzroku, patrzała w okno, za którem kołysały się miękkim, jakgdyby leniwym ruchem pierzaste czubki palm!
Żałyński dostrzegł jednak, że na rzęsach dziewczyny perlą się krople łez.
Więc to była prawda!
Wzdrygnął się jakgdyby pod dotknięciem czegoś obrzydliwego. Fantazja w tejże chwili ukazała przed jego wzrokiem obraz, który wydał mu się wręcz potwornym. Oto El Terim bezzębnemi, ociekającemi wstrętną śliną pożądliwości ustami wodził po brzoskwiniowych policzkach Dżailli, obejmując jej gibki stan trzęsącemi się starczemi rękami.
Widocznie to miało cechy tak realne, że Żałyński zmuszony był zagryźć wargi aż do bólu, tłumiąc tem samem przekleństwo, jakie gwałtem cisnęło mu się na usta.
Dżailla, w dalszym ciągu nie patrząc na niego, wolnym krokiem skierowała się ku drzwiom.
Żałyński nie próbował jej zatrzymywać. Czuł jakgdyby żal do niej i zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że dalsza rozmowa byłaby w tej