Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/63

Ta strona została przepisana.

wąską, że bok wielbłąda, kroczącego po niej, ocierał się o kamienne zwały.
Zwierzęta szły powoli, wyciągając ku ziemi swe długie szyje i z rozmysłem stawiając stopy na zwietrzałych, usuwających się z pod nóg głazach.
Ibn Tassil jechał pierwszy, mając tuż za sobą Żałyńskiego, z którym, o ile na to pozwalała szerokość ścieżki, rozmawiał, wymieniając nazwy widniejących naokół szczytów.
Żałyński słuchał jego słów z roztargnieniem, gdyż świadomość, że tuż za nim, przedzielona tylko wielbłądem lekarza, jedzie Dżailla, zaprzątała całkowicie jego myśli. Kilkakrotnie, korzystając z rozszerzania się drogi, wstrzymywał wielbłąda, usiłując przepuścić naprzód El Terima, lecz za każdym razem Ibn Tassil, dostrzegając to, z grzecznym, uniżonym niemal uśmiechem na ustach zwracał się doń, wciągając go w rozmowę.
Żałyński zauważył wreszcie, że obok wielbłąda dziewczyny idzie, wiodąc go za uzdę, ów Mohammed ben Ali, rzucający na niego zpodełba złe, jakgdyby nieco drwiące spojrzenia.
El Terim zdawał się nie dostrzegać manewrów Żałyńskiego. Siedział na swym wielbłądzie, podwinąwszy nogi i przebierając bezustannie paciorki różańca. Lecz spokój ten był tylko pozorny. Bystre, ukradkiem niemal rzucane przezeń spojrzenia pozwalały mu dostrzegać wszystko. W pew-