nym momencie, gdy Żałyński, udając zajętego rozglądaniem okolicy, pozostał nieco wtyle, podsunął się ku niemu i, wskazując dłonią mieniący się woddali opalowemi blaskami wyniosły szczyt, rzucił chrapliwie:
— Synaj!
Żałyński mimowoli pobiegł wzrokiem w kierunku jego wyciągniętej dłoni.
Daleko... daleko ponad poszarpane grzbiety górskie wybiegał szczyt świętej góry. Słońce zalewało go blaskiem swych palących promieni, i mienił się delikatnemi, mleczno-różowemi odblaskami, wśród których gdzie niegdzie przebijał się lekki fiolet cieniów. Okoliczne szczyty, niższe znacznie, zdawały się być w porównaniu z nim zupełnie ciemnemi.
Synaj niczem pochodnia drżał migotliwera światłem, zbierając na swe urwiste, wystrzelające, zda się, pod niebiosa ściany wszystkie blaski słońca.
Żałyński, jakgdyby urzeczony pięknością widoku, nie spuszczał oczu z widniejącej przed nim góry. Wspomnienia dzieciństwa barwną wstęgą przewinęły się w jego myślach. Święta góra! Ileż to razy, malcem jeszcze będąc, oglądał, przejęty podziwem i grozą, obrazek na stronicach podręcznika szkolnego, ilustrujący objawienie się Mojżeszowi Boga na Synaju wśród kłębów płomieni i huku piorunów! Przypomina sobie teraz
Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/64
Ta strona została skorygowana.