Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/66

Ta strona została przepisana.

mię promieni słonecznych, tak, że nietylko Żałyński, lecz i żaden z Arabów nie mógł na pewno określić istoty owych intrygujących plam.
— Czasami sól z małych jeziorek, gdy woda ulotni się od słońca, błyszczy tak zdaleka — wyraził przypuszczenie Ibn Tassil.
— Nie... to są płócienne mieszkania... namioty! — ozwała się nagle Dżailla, która od pewnego czasu złączyła się z grupą rozmawiających.
Żałyński jak i wszyscy zresztą zwrócił wzrok na nią.
Dziewczyna, pochyliwszy się nieco w siodle i przysłoniwszy oczy dłonią, wpatrywała się z natężeniem w przestrzeń.
— Tak! — powtórzyła. — Widzę wyraźnie! Dwa namioty i trzeci mniejszy... a może to nie namiot, gdyż jest na to za niski.
Słowa jej, jak zauważył Żałyński, uczyniły wielkie wrażenie zarówno na lekarzu, jak i na Ibn Tassilu. Zamienili szeptem pomiędzy sobą parę krótkich, nerwowym tonem wypowiedzianych zdań, przyczem oblicza ich stały się poważne i jakgdyby nieco zastraszone.
Po chwili Ibn Tassil rzucił poganiaczom parę słów rozkazu. Ci poczęli uderzać biczami nogi wielbłądów, które na ten znak natychmiast poklękały.
— Zatrzymamy się tutaj, szlachetny panie! — zwrócił się Ibn Tassil do Żałyńskiego. — Musimy