Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/67

Ta strona została przepisana.

przekonać się, kto postawił tam te namioty! — dorzucił, wskazując ruchem głowy bielejące woddali plamy.
Żałyński zsunął się z siodła i, widząc, że Dżailla zamierza również opuścić swe krzesło na grzbiecie wielbłąda, wyciągnął ku niej rękę, ofiarując pomoc.
Dziewczyna zawahała się przez chwilę. Rzuciła szybkie, zalęknione nieco spojrzenie na El Terima i zbliżającego się prawie pędem Mohammeda.
Wahanie jej trwało zresztą krótko. Wsparłszy się lekko na ramieniu Żałyńskiego, zeskoczyła na ziemię i stanęła obok ojca, który obserwował tę scenę z pobłażliwym na ustach uśmiechem.
Żałyński rzucił krótkie, przelotne spojrzenie na El Terima. Lekarz nasępił jeszcze więcej niż zwykle swe krzaczaste brwi i, zmrużywszy oczy, gryzł wargi, mrucząc pod nosem. Widać było, że miota nim wściekłość i obrażona duma.
Europejczyk, udając, że nie dostrzega tego zupełnie, obojętnym tonem zagadnął Ibn Tessila o przyczynie niepokoju, jaki sprawił na nich widok namiotów, które, być może, postawili tacy sami, jak i oni, spokojni podróżni.
Arab uśmiechnął się pobłażliwie.
— Nie znasz zwyczajów pustyni, czcigodny i mądry panie, więc lekce sobie ważysz sprawy, które wymagają czujności i ostrożności! — mówił. —