Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/75

Ta strona została przepisana.

mać ruchy Mohammeda, Żałyński począł schodzić po zboczu cypla w dolinę. Nie przyszło mu to łatwo, gdyż zwietrzałe głazy i kamienne osypiska usuwały się co chwila z pod jego nóg, tocząc się z szelestem nadół i pociągając go za sobą.
Jeden z takich głazów, potrącony przezeń niebacznie stopą, począł toczyć się po stromem zboczu, porywając w pędzie inne kamienie, tak, iż całe zbocze zdawało się przez chwilę być ruchomą płaszczyzną, sunącą ku dolinie coraz szybciej i szybciej.
Łoskot, jaki czyniły uderzające o siebie głazy, dobiegł snać do uszu mieszkańców namiotu, gdyż obok kręcącego się obok pak pojawiła się niebawem druga postać.
Żałyński dotarł już tymczasem na dno wąwozu i począł iść spiesznie ku namiotom.
Postaci po chwili poruszyły się również, idąc na jego spotkanie.
Żałyński ujrzał przed sobą starszego, siwiejącego już jegomościa o wygolonej twarzy i młodzieńca atletycznej budowy o niebieskich, śmiejących się oczach i różowej, prawie dziecinnej cerze.
Dłonie Żałyńskiego i starszego jegomościa splotły się w powitalnym uścisku.
— Charles Gibbon, profesor archeologji na uniwersytecie w Iale, a to mój asystent i jeden