wpół dzikiem, bądź co bądź, środowisku, nosiło cechę pewnego rodzaju wrodzonej kultury, znamionującej rasę.
— Jak się zwał ów książę, Ibn Tassilu? — zapytał ciekawie.
Na twarzy Araba odbiło się zakłopotanie.
— Wiedziałem, lecz nie pamiętam już! Trudno wymówić! Zapytasz jutro Dżailli... ona wie, gdyż matka często śpiewała jej o nim pieśni. Zresztą każda kobieta z tego rodu musi o nim pamiętać! Już tak jest! Wiem tylko, że przybył tutaj aż z za morza, z kraju, który zowią u nas Lechistanem.
Lotnik chwycił go żelaznym chwytem za ramię.
— Z Lechistanu... z mojej ojczyzny? — krzyknął.
Ibn Tassil patrzał na niego szeroko rozwartemi źrenicami, w których malowało się bezgraniczne zdumienie. Po twarzy jego przelatywały błyski niedowierzania.
— Ty, panie, pochodzisz z Lechistanu? Czy naprawdę? — wybełkotał.
Żałyński drżącemi z pośpiechu i wzruszenia dłońmi rozpiął lotniczą kurtkę i wyjął z kieszeni swą oficerską legitymację, opatrzoną jego podobizną.
— Jestem oficerem lechistańskim! — rzekł, wręczając książeczkę Arabowi.
Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/95
Ta strona została skorygowana.