Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/117

Ta strona została przepisana.

ność, że chora, wiecznie samotna i opuszczona Andrzejowa lubiła niezmiernie te potyczki i sama je najczęściej zaczynała. Rada wyrzucić ze zbolałej piersi nagromadzony tam zapas goryczy i żalu, wybuchała przy lada sposobności, a wówczas w jurcie powstawał taki wrzask, że umarłego z grobu mógł obudzić. Dzieci biegały z kąta w kąt, by się lepiej kłócącym przypatrzyć, Simaksin gdakała, jak najęta, nawet psy właziły na płaski dach domu i łączyły przeciągłe swe wycie z ogólną wrzawą. Pawłowi nic nie pozostawało, jak dać datek, przyczynę sporu usunąć, albo co prędzej wynosić się na dwór, gdzieś daleko. W obecności Andrzeja, hamowani jego surowem spojrzeniem, krajowcy mruczeli po kątach, lecz gdy tylko Paweł sięgnął do którego ze swych worków po chustkę, książkę, lub ołówek, natychmiast opasywał go wieniec ludzi, pożądliwie spoglądających na jego ręce. Ani prośby, ani groźby, ani rozkazy, lub odmowy nie pomagały: stawali opodal, patrzeli ukradkiem, z uczuciem drapieżnych, czatujących na swą zdobycz. Była to nieustanna blokada.
— Nie handlujesz, po co ci tyle? — mówili naiwnie, gdy próbował im tłómaczyć.
A to „tyle“ było bardzo niewiele. Paweł zresztą byłby im wszystko dawno rozdał, gdyby wiedział na pewno, co się z nim stanie. Coraz częściej pytał Andrzeja z niecierpliwością:
— Kiedyż nareszcie przybędzie tłómacz?
— Tłómacz? po co ci on? czego się śpieszysz? czy ci tu u mnie źle? Siedź sobie, wiele chcesz, ja cię nie wypędzam. A gdy ci się sprzykrzy, to idź sobie na czas jakiś do starego Filipa, do Kozaka, do wdowy Kietryś, do Mateusza, obejdź dokoła wszystkich sąsiadów. Wszyscy cię przyjmą, bo wszyscy