Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/12

Ta strona została przepisana.

Dziś nikt nie odwiedza „Przylądka umarłych“, jak go tu nazywają po starej pamięci, a i on sam przestał już być przylądkiem, gdyż otaczające go niegdyś jeziero znikło już dawno. Jego olbrzymie bałwany odszukały gdzieś w marnych swych brzegach rozpękłą od zimowych mrozów szczelinę, rozmyły ją, rozwarły i po śliskich grzbietach sąsiednich wód, głębokim parowem poblizkiej rzeczki uciekły z wesołym pluskiem do morza. Dziś na ich miejscu łagodnie szumią miękkie, soczyste trawy i blado-zielone rokity, wśród których miejscami tylko połyskują resztki byłych toni. A ślicznie wyglądają te małe, okrągłe lub podłużne stawki, ukryte w zielonej trawie, a mieniące się wszystkiemi barwami dnia czy nocy, niby krople żywego srebra, zapomniane na dnie, jak step rozległej, jak malachitowa czasza zaklęsłej łąki.
W zimie tu po dawnemu biało i wietrzno; o zaszłej przemianie mówią tylko mleczne słupy dymów, z trudnością rozpływające się w stężałem powietrzu, czerwone gwiazdeczki ogni, niknące lub pojawiające się podczas mroku w chorowodach rzeczywistych gwiazd, rozsianych nizko nad stepem, oraz stada półdzikich koni różnej maści, błądzących po polu i wygrzebujących sobie pokarm z pod śniegu. W sadybach okolicznych przemieszkiwali Jakuci, nawpół osiadli, nawpół koczujący; po większej części rybacy, cokolwiek pasterze i łowcy, ubodzy, dzicy, zawsze i wszędzie wszelkimi dostępnymi dla nich środkami starający się przedewszystkiem wyciągnąć pożywienie z otaczającej ich przyrody.
Już było pod koniec marca i przednówek, co rok nawiedzający o tej porze chaty krajowców, był w pełni rozwoju. Począł się on wcześniej, niż zwykle,