Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/122

Ta strona została przepisana.

modli. Jeżeli on naprzykład nazbyt uczony. Bo na co mu pop, na co mu święci, jeżeli on wszystko wie i z samym Bogiem rozmawiać może.
Pobożnie zdmuchnął kurz z książki, położył ją na dawnem miejscu i zamyślony poszedł pomagać bratu, który przyzywał go od dawna, nie mogąc przeciągnąć ogromnego rena przez wysoki próg jurty.
Gdy już wszystko było na swejem miejscu, mieszkańcy jurty znowu zebrali się gwarnie dokoła stołu, zastawionego filiżankami. Tym razem pierwsze miejsca zajęli myśliwi. Im podsuwano najsmaczniejsze kąski zmarzłej, struganej ryby; im nalewano najmocniejszą herbatę, zabielając ją mlekiem; troszczono się o ich potrzeby, obrzucano ich przyjaznemi spojrzeniami, zwracano się do nich ze słowami uprzejmości i pieszczoty; oni przyjmowali bez zbytniej skromności te wyrażenia zachwytu, wdzięczności, uwielbienia, jako zasłużoną nagrodę. Jedli też, gadali za dziesięciu, jakby chcieli powetować sobie poprzednie przymusowe milczenie i dyetę. Ale wprędce ciepłe, duszne powietrze izby, od którego odwykli, wielka ilość gorącej herbaty, odurzały ich. Zamroczyły się im oczy, zmieniły twarze, członki utraciły sprężysto; osowiali, osłabli walczyli ze snem, czekali uparcie na gotującą się dla nich wieczerzę:
— Ostatnie dwie noce nie spaliśmy ani krzty — tłómaczył się Dżjanha.
— Foka! Foka! nie śpij! nie dobrze! podjemy, a wtedy — budził rozespanego chłopaka Ujbanczyk, ale nadaremnie go szarpał za nogi, za ramiona, za nos nawet. Foka leżał jak zabity i tylko mruczał coś niewyraźnie.
Ninster dawno już chrapał na matczynej pościeli. Nareszcie i obaj bracia, sumiennie zjadłszy