wszystko, co im podali, padli i zasnęli snem ciężkim, letargicznym.
Paweł i Andrzej późno w noc wrócili od Filipa, nie pytając, odgadli po narcie, stojącej na dziedzińcu, zapachu krwi i smoły w izbie, martwych cielskach renów przed ogniem, że myśliwi wrócili.
— Który tłómacz? który tłómacz? — chciwie dopytywał się Paweł, tłumiąc głos i pochylając się nad chłopcami, śpiącymi na wspólnej pościeli.
Andrzej pokazał mu dużą, kędzierzawą głowę. Stał długo, ogarnięty dziwnem uczuciem, wpatrzony, w tę twarz płaską, bronzową, w twardym śnie skamieniałą.
Nazajutrz Paweł zbudził się z ciężkiego snu, ogrzany ciepłem dawno już roznieconego ogniska; leżał skulony pod grubą warstwą odzieży; którą się zabezpieczył od chłodu, wdzierającego się do izby przez nigdy niezatykany otwór w kominie. Wstawać mu się nie chciało, choć słyszał brzęk naczyń, głośne rozmowy poczynających ruszać się ludzi — nie otwierając oczu przedłużał senne marzenie. Śniło mu się, że idzie starannie żwirem usypaną aleją ogrodu, pełnego jeszcze cieniów i wilgoci niknącej nocy. Po obu stronach róże świeże, wypoczęte, rosą uperlone, roztulają soczyste, purpurowe listki swych koron, złaknionych ciepła i światła; ponad niemi kołyszą się gałązki splątanego kwiecia czeremchy, bzów, jaśminu, a wyżej, łącząc się z sobą w strzeliste arkady, zawisły zielone konary lip, grabów i olch. Znał on ten ogród i po tej ścieżce nieraz się przechadzał, ale pomimo to wszystko tu wydaje mu