Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/126

Ta strona została przepisana.

i oczki czarne, maleńkie, wązkie, jak szczeliny, lękliwie w niego wpatrzone.
— A! pan już wstaje: myśmy panu pewnie przeszkodzili? A my tu właśnie w książce czytamy, że Dawid zrodził Salomona — próbował zagaić uczoną rozmowę. Pan pewnie szuka butów? Oto są, leżą tu na ławie; podmiatali izbę i położyli. Bo to dziś mamy święto!
Paweł podniósł oczy i świąteczny istotnie zobaczył obraz. Po środku jurty z głowami wzniesionemi do góry i oczyma nieruchomo utkwionemi w przedni węgieł domu, stał rząd ciemnych, milczących postaci, to żegnających się, to kornie chylących czoła; a z góry od obrazów lało się na nich łagodne światło i spływały kłęby ciemnego, smolistego dymu. Kościelny zapach wosku, kadzidła i oliwy rozchodził się dokoła. Paweł zawstydzony wysunął się pośpiesznie ze swego kąta, zamienionego nagle w świątynię.
Ujbanczyk, który już skończył się modlić i czytał, jak mówił, „wyłącznie dla swojej przyjemności“, odłożył na bok książkę, a widząc, że Paweł nie wie, gdzie woda, miednica, i nie śmie szukać po kątach, pośpieszył mu z pomocą.
— Będziemy przyjaciółmi — mówił, podając mu, co było trzeba — ja znam jednego z pańskich towarzyszów, tego, co mieszka w starym szynku w mieście. Czy on panu o mnie nie mówił?
— Nie. A jak się nazywasz?
— Nazywam się Ujbanczyk, co znaczy Janek, właściwie zaś: Jan Mateuszowicz Trofimow rodu Niedźwiedzia, 2-go Jusalskiego noslegu, Dżurdżujskiego ułusa pisarz, ale nie ten duży, tylko ten mały — objaśnił pośpiesznie. — A jak zwać pana?
— Paweł Szczerbina.
— Szczerbina... i tylko?