Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/130

Ta strona została przepisana.

pudło, pełne papierów książek, pomiędzy któremi było wiele w pięknej kolorowanej oprawie, ze złoconymi brzegami, wszyscy otoczyli go kołem.
— Czy to wszystko prawa? — poważnie zapytał Andrzej.
— Jakie tam prawa. Tu nietylko prawa, tu jest pewnie wszystko od samego początku do końca! — krzyknął w uniesieniu Ujbanczyk. Chciwie łapał książki, co większe i piękniejsze. Odmuchiwał z kurzu, obcierał z pleśni, oglądał na wszystkie strony, czytał tytuły, prosił, by mu opowiadano ich treść i niepobudzany przez nikogo, powtarzał głośno, uroczyście, czego się dowiedział.
Dzieci nie spuszczały z niego oczu i Dżjanha przyglądał mu się drwiąco i skubał, szczypał jednocześnie stojącą obok Leliję, by zwrócić jej uwagę na zabawne ruchy Simaksin, naśladującej Ujbanczyka; Tunguz mamrotał zniecierpliwiony, że inni tyle gadają, podczas kiedy on milczy; Andrzej westchnął pobłażliwie, odszedł i usiadł opodal.
Kiedy wydobyto ostatnią z pudła książkę, a Ujbanczyk dowiedział się, co zawierała, wyraz rozczarowania pojawił się na jego rozognionej twarzy.
— I wszystko?... a ta?... gdzież ta? — spytał, zaglądając do pudła.
— Jaka?
— Najgłówniejsza — odpowiedział po chwili wahania. — Niech pan się nie gniewa, ale my tak... od swojej głupoty. Powiadają, jest u was, tam na południu... taka... drukowana złotemi literami, z której wszystko dowiedzieć się można, gdzie każda literka to prawda i mądrość, którą człowiek przeczytawszy, pono już nigdy... nie tęskni.
Paweł patrzał nań ze zdumieniem.
— Aha: taka! — wyrzekł nareszcie z uśmie-