Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/131

Ta strona została przepisana.

chem. — Nie, Ujbanczyku, przyjacielu, takiej książki niema, a prawdy szukać trzeba we wszystkich tych książkach, razem wziętych. Trzeba ją wydobywać powoli, z mozołem i pracą, jak ziarnka złota z piasku. U nas, na południu, w miastach są ogromne domy, od piwnic do strychów zawalone księgami, nazywają się biblioteki...
— Biblioteki! — machinalnie powtórzył Jakut.
Paweł spojrzał nań uważnie, a widząc, że go nie słucha, pochłonięty własnemi myślami, umilkł, odwrócił się, utkwił oczy w palącym się na kominie ogniu i sam się głęboko zadumał.
Byli już sami. Otaczający ich dotąd widzowie rozeszli się po kątach — każdy do swojego zajęcia.
— A ty, Ujbanczyk, odwiedzaj mię czasami — prosił Paweł, żegnając się z chłopcem w chwilę później, gdy ten, zabrawszy wydzieloną mu przez Andrzeja część zdobyczy, z Foką i Tunguzem odchodził do domu.
— A jakże, a jakże, to się rozumie — odpowiedział Jakut, przyjaźnie kiwając mu głową.
Ruszyli, skrzypiąc łyżami, w przyćmioną przez noc głąb doliny, nakrytej gwiaździstem niebem. Młodzież i dzieci odprowadziły ich do wrót i pozostały tam czas jakiś, patrząc, jak zgarbieni pod ciężarem — noszy, zwolna niknęli w mroku. Tunguz coś opowiadał; krzykliwy, cienki głos jego, jak natrętne brzęczenie owadu, długo rozlegał się w powietrzu, aż rozpłynął się w ciemności i ciszy. Paweł odwrócił się, spostrzegł, że Dżjanhi i Lelii już nie było, towarzyszyły mu tylko dzieci i stara Simaksin.