spadną w dalekie tumany, nasycić się ciepłem przejrzystem, promieniami słońca przestrzelonem powietrzem mijanych okolic.
— Ach, ja tylko nie umiem wyrazić, jak się należy, ale to bardzo piękne...
— Podoba ci się?
— Pewnieby się podobało i tobie, gdyby... wyrazić — westchnął tłómacz, gdy śpiew umilkł.
Paweł nic nie odpowiedział. Dzika nuta, podobna raczej do wycia wilka, lub krakania opiewanego orła, niż do natchnionej pieśni człowieka, nie podobała mu się wcale, a ostatnie wyrazy, opiewające las „ciemny, wysoki“, rozśmieszyły go wobec rzadkich zarośli, widniejących w pobliżu, ponad któremi unosiła się właśnie para dużych, pstych orłów, napróżno szukających owych „dziewięciu modrzewi“.
— Zapewne, słowa niezgorsze — odrzekł jednak, by nie zrobić przykrości przyjacielowi.
Pucołowata twarz Ujbanczyka jeszcze więcej poszerzała od zadowolenia.
— Gdybyś ty umiał po jakucku, tobyś się przekonał, jakie my mamy piękne pieśni o dawnych bohaterach, wojnach łowach. Dżjanha umie ich bez liku.
— A ty?
— Ja... nie odparł, rumieniąc się. — Ja ani śpiewać umiem, ani sieci tak dobrze postawić, jak inni, ani na łodzi popłynąć, ani strzelać, ani nożem lub siekierą robić... Nie dziw, siedem najlepszych lat spędziłem w mieście — na nauce w szkole. Nas przecie przemocą do nauki biorą. Wróciwszy, byłem, jak obcy, rodzice zapomnieli, kochać mnie przestali — wszyscy wyśmiewali tylko i drwili, nikt nie lubił. O niczem nie wiedziałem, nic nie umiałem — wszystkiego musiałem się uczyć na nowo i nigdy już
Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/138
Ta strona została przepisana.