Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/140

Ta strona została przepisana.

miedzią nabijaną uździenicę jego wierzchowca, podczas kiedy Andrzej, podtrzymując za łokieć, udawał, że mu zsiąść pomaga z wysokiego siodła; inni z uszanowaniem stali opodal.
— A! Bajbał-nuczcza! Jakże ci się powodzi? rozpowiadaj! — krzyknął bogacz, ujrzawszy niedaleko stojącego Pawła, zdjął z głowy czapkę, z ręki futrzaną rękawicę, wyszytą paciorkami i jedwabiem poważnie podszedł do niego:
— Rozpowiadaj, przyjacielu!
— Nic niema — odrzekł Paweł nachmurzył się. Poznał on już na tyle miejscowe stosunki, że zrozumiał, iż z tego, tak niegdyś pożądanego, bezpośredniego traktowania z gromadą, nic nie wyniknie nad to, „co ma być“ — jak się naiwnie wyraził Ujbanczyk. I ot, to „nic“ niesmaczne, uroczyste, przykre, rozpoczynało się, dzięki niewytłumaczonemu uporowi Andrzeja, który, rozkaprysiwszy się nagle, zerwał prawie już zawartą umowę o mieszkanie z wiktem na stałe, miesięczne, z góry określone wynagrodzenie i począł domagać się przedstawienia sprawy wiecowi gromadzkiemu.
Tymczasem stary Filip stał wciąż przed Pawłem, siląc się, stosownie do etykiety jakuckiej, na powiedzenie czegoś dowcipnego, uprzejmego.
— Czytasz? — rzekł wreszcie — ciągle czytasz! No, czytaj, czytaj — kiwnął pobłażliwie głową i z uśmiechem ruszył ku jurcie, mając na prawo Andrzeja, a za sobą dwóch synów, domniemanych swych spadkobierców, jednakowo odzianych w białe bałachony z grubego, wielbłądziego sukna, czarno lamowane, na ramionach bufiaste, a u bioder fałdziste. Bracia bynajmniej jednak do siebie nie byli podobni. Starszy Moora, gruby, pękaty, ospały, szedł wolno, krokiem spracowanego wołu; obok