Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/145

Ta strona została przepisana.

ale trudno, stało się. Nie wiedział zresztą nawet, w czem pobłądził, i tem silniej czuł swą niemoc, tułactwo, bezsilność i truł się markotny.
Tymczasem jakuci, wybrawszy opodal na wzgórzu ze śniegu oczyszczone i dobrze już podeschłe miejsce, rozsiedli się kołem: szanowni we środku nogi podwinęli po turecku, a za nimi pół stojąc, pół klęcząc, mieścili się mniej szanowni; trzeci szereg stanowiła młodzież i dzieci, kupiące się gromadkami, lub ustawiające się pojedyńczo ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma. Wszystkich oczy skierowane były na Andrzeja, ale on wzbraniał się zacząć.
— Są starsi i godniejsi — mówił skromnie. — Zaczynajcie chyba wy, Filipie.
— Cóż? jeżeli zaczynać, to ja mogę, bo ja już dawno o tem myślę, że Rosyanin ten... Ech! Co tu gadać. Jednem słowem brać, kiedy ma, brać kiedy daje! Dwanaście rubli! Czyż to nie ogromne pieniądze? Toż to na rok uczyni...
— Sto czterdzieści cztery — podpowiedział mu Andrzej.
— Widzicie! półtorej kiesy! A zje on... Co on zje? Wiemy wszyscy, że dzióbnie po patelni swoim widelcem, jak ten kulik, i tyle. Izby też nie ubędzie, gdy w niej kąt zajmie, a pieniążki płyną i płyną. Tak to, ja rozumuję. Racya? Brać, powiadam, i umowę zaraz pisać na rok, na dwa, na długo; pisać i pieczęcie przykładać, żeby się nie mógł cofnąć, jak się opatrzy. A wy Andrzeju, co na to? Źle mówię?
Andrzej nic nie odrzekł, oczu spuszczonych nie podniósł, tylko uśmiechnął się przebiegle.
— A i to prawda. Można poprosić, żeby jeszcze co dodał — ciągnął dalej stary z pewnem wahaniem w głosie. — Bo gdzie on się podzieje? Jeść i pić przecie musi, drew też potrzebuje; a nie ma