Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/149

Ta strona została przepisana.

Ta groźba, a może więcej jeszcze ton stanowczy, jakim wypowiedzianą była, poskutkowały. Jakuci poczęli mięknąć i ustępować.
— Do miasta! po co ci zaraz do miasta? — zawołał żałośnie Filip.
— Do miasta! Niby to samo, co pójść odemnie od starego Filipa. Do miasta teraz i drogi i renów nie ma. A ty zaraz się gniewasz, niby to niejadałeś z jednej misy z nami. Poczekaj, my się naradzimy znowu i może da się coś zrobić — mitygował Pawła Andrzej i kiwał na radzących, by wychodzili.
Znowu pstrym wiankiem obsiedli wzgórze.
Paweł, któremu już dokuczyło siedzenie w dusznej jurcie, wyszedł także i jął się przyglądać obradom. Andrzej w chwili, kiedy właśnie głos miał zabrać, spostrzegłszy go stojącego w pobliżu, urwał nagle i utkwił w nim wyczekujące spojrzenie. Domyślił się Paweł, o co mu chodziło, i oddalił się.
— Niechby stał, nie rozumie przecie — rzekł ktoś z obecnych.
— Tyś już napewno wypytał go o to? — syknął Andrzej. — Ujbanczyk, chłopcze, idź do cudzoziemca, bo mu się pewnie nudzi samemu.
Ujbanczyk usłuchał niechętnie.
— A co? mówiłem ci — rzekł, stając obok Pawła.
— Cóżeś ty mi mówił?
— Nie dawaj, a proś. Daliby. Każdemu z przywożonych z południa dają. Taki już u nas zwyczaj... dają każdemu. A teraz, ot, zrabują cię do szczętu.
— A może i nie zrabują?
— Ech, nie znasz ich. Pies się nie udławi, Jakut nie zawstydzi.
— Sam powiadasz, że daliby, gdybym nic nie miał.