Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/15

Ta strona została przepisana.

brem wyszytej odzieży, a druga Jakutka, w skórzanym, białymi zającami podbitym kaftanie, ciągnęły z trudnością niewielki, drewniany stół. Stary Tunguz, w odzieży futrzanej, podobnego jak kobiety kroju, tylko bez srebrnych upiększeń, szedł za niemi, niosąc w ręku mały stołeczek, który stawiał na stole, jak tylko ten zatrzymywał się, gdzie trzeba. Poczem przy pomocy kobiet właził na to rusztowanie i szukał na belce pod powałą płaskiego dachu, podnosząc obłoki kurzu i piasku. Baby, zadarłszy do góry kościotrupie twarze, śledziły za jego ruchami, połykajac ślinkę.
— No i cóż?
— Nic niema.
— Zupełnie nic?
— Zupełnie. Poczekajcie, jest coś... — dodał wreszcie po długiej, nadaremnej dokoła jurty wędrówce i, wspiąwszy się na palce, sięgnął ręką głębiej w szczelinę.
Patrzący zatrzymali oddech; ustało ciche, leniwe dziobanie siekierą w ciemnym kącie za kominem; bez ruchu na jednej z ław leżący człowiek podniósł głowę, kobiety przysunęły się jeszcze bliżej do stołu i pożerały oczyma Tunguza, który ostrożnie ciągnął coś dużego, co szeleściło i opierało się. Wreszcie, otoczone kłębami pyłu, upadło na ziemię. Kobiety podniosły je natychmiast, a zwróciwszy się do ognia, poczęły rozwijać.
— Nie ruszajcie! — wrzasnął Tunguz, i z niezwykłą lekkością, bacząc na jego wiek i osłabienie, zsunął się z rusztowania.
— No i cóż?
— Niema nic, pusta szmata. Pożryj ją sobie, stary... tyś taki łakomy! — rzekła stara Jakutka, oddając zawiniątko Tunguzowi.
— Prawda, szmata!