Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/153

Ta strona została przepisana.

staraj, on do ciebie przywykł. Gdzież go podziejemy? — prosili.
Gdy przedstawiono Pawłowi rezultaty obrad zamilczawszy naturalnie o dodatkowych warunkach, ucieszył się bardzo, gdyż podróż do miasta przez odmarzające bagna i topieliska nie uśmiechała mu się wcale. Już mu dokuczyła długa włóczęga, rok z górą trwająca; pragnął wypocząć, rozejrzeć się, użyć wiosny.
— A tylko pamiętaj: jeść będziesz musiał, co i my; chleba tu nie dostanie, soli też niema, kupować ją trzeba aż w mieście; cukru kupcy nie wożą, mięso zdobywamy rzadko... ryba i ryba! — wymawiał sobie Andrzej, dobiwszy targu.
— Ależ dobrze... Czyż mnie nie znasz, Andrzeju? Czy wybredzałem kiedy?
— Więc zgoda?
— Zgoda!
Podali sobie ręce na znak zawartej umowy, a przeciął je Filip.
Wiecujący poczęli się zwolna rozchodzić. Żegnając się z Pawłem, ściskali mu ręce jakoś niezwykle czule i poufale, a on, nie wiedząc o ofierze uczynionej dla niego przez gminę, przypisywał to wyjaśnieniu się stosunków.
— Bądźmy przyjaciółmi — powiedział mu Andrzej, kiedy już sami pozostali. — Ledwiem uprosił gminę, chcieli cię do miasta odsyłać, a drogą ani przejść, ani przejechać. Przepadłbyś od niewygód!
Paweł chciał temu wierzyć, co słyszał; chciał wierzyć, że zrozumiano nareszcie jego pragnienie, ażeby nie był nikomu ciężarem.
Cały jeszcze wzburzony, do głębi duszy rozdrażniony, zapalił świeczkę, wyjął dzienniczek, i gdy się ostatecznie uspokoili, zabierał się spisać wraże-