Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/156

Ta strona została przepisana.

Trwało to jednak niedługo, gdyż Paweł, nasyciwszy pierwszy głód wrażeń, stracił zapał do wypraw po okolicy. Wszystko, co tam spotykał, począwszy od niezwykłego biegu słońca, skończywszy na wiatru podmuchach, na pluskach wody, było tak obcem, tak innem od tego, na czem wyhodowała się i co pokochała jego dusza, że nie koiło, ale bardziej jeszcze podniecało gryzącą go tęsknotę. Te wodne obszary bezbrzeżne, jak morskie zatoki, te mewy ponad nimi w mglistą dal lecące, fale brunatne z posępnym pomrukiem na płaskich kładące się wybrzeżach, głuche puszczy ostępy zawsze milczące i nieruchome, pomimo rozkwitu wiosny i życia płynącego z południa, budziły w nim chwilami niepokonaną odrazę, niby przypomnienie innego, wrogiego mu istnienia. Nigdy zresztą nie był zbytnim lubownikiem martwej przyrody; tu zaś wśród tych barw szarych, tych smutnych widoków mniej jeszcze niż kiedykolwiek czuł się do tego zdolnym. Łowy nie pociągały go także. Wprawdzie paromiesięczny pobyt w śród łowców oswoił go z widokiem ran, krwi, konania, ale nie zabił w nim uczucia żalu i wstrętu, jakie budziło się zawsze wobec martwych zwłok upolowanego zwierzęcia.
Włóczęgi jednak po lesie nie zaprzestawał; broniła go ona od rozmyślań nad przeszłością i ukrzepiała na duchu, jak człowieka skazanego na zgubę, który powtarzaniem jednego i tego samego wyrazu próbuje uśmierzyć śmiertelny niepokój.
W takich warunkach przedsiębrane myśliwskie wyprawy nie dawały wielkich rezultatów, co wprędce zniecierpliwiło Andrzeja i odmówił mu prochu.
— Włóczysz się po dziurach — mówił — trafisz jeszcze na niedźwiedzia i zostaną po tobie tylko buty i czapka, a dla mnie kłopot. Zresztą prochu