Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/157

Ta strona została przepisana.

mam niewiele, poczekaj więc, aż przyjadą kupcy i sam go sobie kupisz.
Bez broni nie miał Paweł wielkiej ochoty wędrować po lesie, zaprzestał więc dalszych wycieczek i przyłączył się do grona oczekujących na kupców, a grono to naówczas z całej niemal składało się gminy.
Czas już był rozejść się szeroko po tajdze, by sobie wzajemnie w łapaniu ryb nie przeszkadzać, po letnich ułowach, po leśnych łachach i rzeczkach; nikt jednak nie ruszył się z domu, każdy bowiem chciał koniecznie widzieć się z kupcami, wracającymi na południe, każdy miał do nich jakiś interes: ten kupić, tamten sprzedać, ów długi zapłacić, a niejeden pragnął poprostu liznąć rosyjskich przysmaków i przed utonięciem w dzikich lasach ucieszyć serce i rozweselić oczy widokiem niezwykłego zbiegowiska ludzi i przecudnych ludzkich wyrobów. Czekano więc z niecierpliwością. Dzieci, wysyłane przez starszych na zwiady, co chwila właziły na płaski dach jurty i stamtąd w dal patrzały.
— Niema! niema! nie widać! — brzmiało nieodmiennie z dachu.
Aż wreszcie dnia jednego około południa rozległo się pożądane:
— Jadą!
Wszystko, co żyje, wyległo z jurty i pośpiesznie wygramoliło się na dach. Na dole pozostała tylko chora Andrzejowa i stara Simaksin, które, zadzierając do góry głowy, pytały gderliwie co chwila:
— No i cóż? Cóż nie gadacie?
— Jadą! już są niedaleko! okrążają dolinę... wkrótce ich zobaczycie! Niezadługo istotnie nawet stojący na ziemi mogli dostrzedz przesuwający się między drzewami, sze-