reg koni w liczbie stu z górą, przeważnie białych, powiązanych arkanami i idących jeden za drugim, niby sznur białych pereł. Sznur był podzielony na kilka oddziałów, a na początku i na końcu każdego z nich jechali jeźdźcy w kolorowych powiewnych odzieżach, niby przewiązki sznura. Na słonecznem tle pogodnego dnia, przyćmionego ciemną, przejrzystą koronką rzadkiego lasu miało to wygląd malowniczy. Urok ten prysł jednak zupełnie za większem zbliżeniem.
Błotem obryzgane, spocone, rojem komarów obsiadłe biedne koniska ciężko objuczone, popędzane, szarpane, biegły na oślep, co krok potykając się i zapadając w wybojach, pełnych wody i grzązkiego błota. Jeźdźcy, bacząc pilnie na to, co się obok nich, przed nimi i za nimi działo, kolanami, piętami i głosem dodawali energii swoim wierzchowcom, które, podniecone nadzieją rychłego spoczynku, wytężały ostatki sił. Karawana postępowała raźno, ale nie znajdowała się jeszcze u kresu swojego przeznaczenia: blisko tysiąc wiorst jeszcze takiej samej drogi mieli przed sobą i takiej pracy codziennie — przez ćwierć roku prawie.
W niewielkiej od wrót odległości, trzech jadących na czele oddzieliło się od orszaku i w cwał puściło konie.
— Uch, konie! Co za konie! — cmoknął zazdrośnie Dżjanha.
— Rzecz wiadoma, południowe! — odezwał się inny parobek.
— A jakże! Bogaty kraj! A i dobytku wiozą bez liku... I tak co rok.
— Milczałbyś! — wtrącił któryś ze starszych. — Nie my przecie od tego bogaciejemy.
Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/158
Ta strona została przepisana.