Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/160

Ta strona została przepisana.

się i po chwili namysłu ograniczy] się na podaniu ręki.
— Pan dobrodziej tutaj, widzę... ratujesz się wśród dzikich na pustyni? — spytał go z uprzejmym uśmiechem i, nie czekając odpowiedzi, zwrócił się w głąb izby, gdzie gospodarz, rozpostarłszy na ławie dywan ze skór końskich, zapraszał go na najpoczestniejsze miejsce. Subjekci zajęli miejsce obok pryncypała, a z drugiej strony stołu posadził Andrzej Pawła i kilku z obecnych szanownych, jak: starego Filipa, wdowę Awdotję, matkę Foki, dość jeszcze młodą, ale grubą i niemrawą Jakutkę i innych Pawłowi nieznanych gości. Na stole już stały zawczasu przez Leliję na talerzach i misach przygotowane miejscowe przysmaki: tłusta ryba, wędzona i drobno krajana, świeże masło, kożuszki z gotowanej śmietanki, surowy szpik z reniferowych goleni, kawałki kaczek i gęsi smarzonych na rybim tłuszczu, wreszcie — najświeższa leśna nowalia — gotowane jaja przelotnego ptactwa, różnokształtne, różnobarwne, jak nasze pisanki.
— Kupiec uśmiechnął się i pogładził łysiejącą głowę.
— Dobrze, zgoda! spróbujemy naprzód waszych łakoci, a potem swoje podamy. Pan pewnie pijesz? — zwrócił się do Pawła. — Nie... to dziwne. Nie pijesz, w karty, słyszałem, też nie grasz, a może i nie palisz, to się pewnie chcesz wzbogacić. Myśmy jednak ludzie grzeszni i zdrożeni, więc pozwolisz, że wypijemy za pańskie zdrowie. Wasiu, podaj baryłeczkę.
Przyniesiono sakwy i wydobyto z nich wszystko potrzebne do poczęstunku. Część wódki z beczułki przelano do butelki z grubego, zielonego szkła; z której kupiec własnoręcznie napełniał srebrną, podróżną