Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/162

Ta strona została przepisana.

się, rżało, kopytami uderzało, ogonami machało, odpędzając rojem otaczające je owady. Pomiędzy końmi uwijali się ludzie, młodzi przeważnie, z ciemnemi twarzami, odziani po podróżnemu, krótko, opięto, zbrojni w długie noże, schowane w pochwach, przyszytych do lędźwi. Zajęci byli rozpalaniem ognia, przesuwaniem leżących na ziemi szeregiem brzuchatych juk, przeglądaniem uprzęży; wlekli coś, rąbali, żelazem brząkali, śmieli się, klęli, krzyczeli, swawolili. Niektórzy, żartując, mocowali się z sobą, inni zaczepiali rubasznie kobiety, przechodzące około nich umyślnie lub z potrzeby, bez ceremonii chwytali je w pół i, nie zważając na złorzeczenia, pieścili, ile się dało, póki nie odpędzono ich kopnięciem nogi, lub zamaszystym szturchańcem. Jak w obozie, gwarno było i rojno. Jaskrawa odzież ludzi błotem zbrukanych, futrzane na głowach ich kołpaki, tu i ówdzie wśród dymu migająca siekiera lub połyskająca broń palna, w połączeniu z gardłowymi dźwiękami azyatyckiej ich mowy i dzikiem turańskiem obliczem, łudzące sprawiały wrażenie, które potęgował jeszcze widok rozpiętego w pobliżu białego namiotu kupca.
Paweł patrzał i zdawało mu się, że widzi obraz ubiegłych stuleci: jakiś czambuł Batego czy Czyngishana, obozujący pośród drogi. Tylko daleki chór ptasi, w krótkich przerwach ludzkiej wrzawy dolatujący z nad bagien, przypominał mu, gdzie się znajduje.
— Pawle! gdzieżeś się schował? — rozległ się nagle głos Ujbanczyka. — Chodźże do chaty, wołają cię!
Paweł zamyślony nie słyszał go i nie odzywał się.
— Pójdziemy, czy jak? — rzekł chłopak, ciągnąc go za rękaw i zaglądając mu w oczy.