Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/163

Ta strona została przepisana.

— Cóż to? — zawołał ze zdziwieniem — ludzi niema, tęsknisz, ludzie są, też, widzę, tęsknisz! Co z tego będzie?
— Co ma być? Wcale zresztą nie tęsknię — odrzekł Paweł z uśmiechem.
— Więc cóż?
— Ot tak, myślę sobie, jak to się nieraz dziwnie plecie na tym świecie. Niegdyś wasi ojcowie chodzili staczać z nami zacięte, krwawe boje, a dziś wy sami w pętach, daleko mocniejszych, niż te, w jakich nas pędzaliście w jassyr.
Ujbanczyk przywykł już do dziwacznych, nie zawsze dlań zrozumiałych odpowiedzi Pawła i tym razem więc nie zastanawiał się bardzo nad tem, co usłyszał, odrzekł tylko poważnie:
— Nasi ojcowie byli głupi, ja tak myślę. A ty śpiesz się, bo panowie czekają.
— Kto wie, może znów kiedy, wtedy właśnie, gdy wszystkie siły w inną trzeba będzie wytężyć stronę, rzucicie się na nas, mszcząc się za przeszłość, ciemni, ubodzy, obrabowani, a nauczeni tylko chciwości i złego! — mruknął posępnie Paweł.

Przebiwszy się z trudnością przez gęsty mur ludzki, dostał się Paweł znowu do stołu, za którym spocony, czerwony i nieco już podpiły siedział kupiec, rozpiąwszy na piersiach bluzę i rozpuściwszy pasa. Przed nim dymiła niewielka, biała wazka fajansowa, pełna barszczu z „pielmieniami“[1]; obok stała nowo napoczęta butelka wódki, srebrna czarka, szklana solniczka, słoik z musztardą i kilka tależy fajansowych, dawno przez Pawła niewidzianych, z europejskimi srebrnymi przyborami do jedzenia.

  1. Pielmieni — pierożki z ciasta z mięsem, podobne do polskich uszek.