Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/164

Ta strona została przepisana.

Kupiec kiwnął głową Pawłowi i uprzejmie zrobił mu miejsce obok siebie.
— A dokądże to, szanowny, nam drapnąłeś? — mówił z uśmiechem. — A zresztą prawda, że tu mało ciekawych rzeczy dla ukształconego człowieka: skóry skrobane, skóry nieskrobane, ale dla nas z tego i papu i ptrutu! Trzeba pilnować! A i ten Andrzej nieoceniony człowiek, czy to długi zebrać, czy to towar zamienić, tylko szelma! — szepnął poufale, chyląc się do ucha Pawła. — Ot, kto rabuje! on, a nie my. Widzisz pan, jaką górę namachał!
W istocie. Pośród izby, na pustym placu, który kołem otaczali Jakuci, wznosiły się dwa stosy drogich, różnobarwnych futer, połyskujących jak jedwab i, jak jedwab miękkich; Andrzej z jednego brał sztukę po sztuce i głośno licząc, rzucał na drugi; subjekt, siedzący naprzeciw niego na niskim stołeczku, wymawianą przezeń liczbę powtarzał i w trzymanych na kolanach papierach coś notował. W głębi, za nimi, uwijał się drugi subjekt, szwargocząc z Jakutami, przerzucając, mierząc i odrzucając zwoje jaskrawych chust i perkali, rozłożonych na wieku rozwartego przed nim pudła. Paweł cały jeszcze pod wpływem świeżo doznanego wrażenia i myśli, wypowiedzianej głośno przez kupca, na widok tych czerwonych i żółtych materyi, gorącym blaskim odbijających się na twarzach bliżej stojących krajowców, doznał niezwykle przykrego uczucia i odwrócił głowę.
— Mikołaj Wasilicz! — krzyknął nagle zajęty sprzedażą subjekt. — Chochò prosi herbaty, bez łokciowego towaru. Czy można dać?
— Hm, a cóż ja będę z towarem robił? Przecież go nazad nie powiozę. Chochò prosi! Chochò jeszcze długu z przeszłego roku nie zapłacił. A wiele prosi?