— Cegłę.
— Daj pół. Toż trzeba mieć serce, bo choć to w handlu niema ani ojca, ani matki, ani brata, ani litości, ale doprawdy Chochò biedny człowiek; dom pełen dziatwy, a wszystko drobiazg, żona umarła — uniewinniał się kupiec przed Pawłem, a mrugnąwszy przebiegle, dodał: — A i to należy mieć na uwadze, że jeżeli ich tak od czasu do czasu nie podtrzymać, to któż nam w końcu będzie lisy łapał? Hę? co? My także ludzie z małą polityką.
— Racya. A z tego punktu widzenia nawet zyski nadmierne nie są zbyt korzystne.
— Nadmierne! powiedziałeś! Cha, cha! A toś pan wycelował! Wiesz co, wypijemy lepiej po czarce, bo na frasunek — powiadają — dobry trunek.
— Kynczaj też prosi bez towaru! — znów krzyknął subjekt.
— Kynczaj? Nic z tego. Odmierz mu pełną, jak się należy, proporcyę.
Tymczasem Kynczaj, chudy, wysoki, zezowaty Jakut wysunął się z tłumu i, pokornie kłaniając, prosił.
— Nie. Nic z tego. Tyś bogaty — upierał się kupiec.
— Miłościwy panie, kupiłem przecież od ciebie perkali, gdyś był zimą. Mam ich dosyć.
— Rób, co chcesz, i ja mam ich dosyć. Psuje się lud, och, psuje! Każdy tylko na cudze ręce patrzy, żeby zaś sam co odczuł... nigdy! Pokaż im choć odrobinę duszy, zaraz cię zjeść gotowi.
— Cóż ty, bratku, myślisz, że mnie dają tylko to, co ja zechcę? — mruczał kupiec.
— A co? — zapytał, zwracając się do Andrzeja — skończyliście?
— Wasia, uprzątnij swój kramik; pora obia-
Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/165
Ta strona została przepisana.