się dziewczynę, która blada, osłupiała, ze swego srebrnego fartucha obdarta, jedną ręką zakrywała swe obnażone łono, drugą siliła się utrzymać na plecach jakąś świtkę wyszarzałą. Andrzej siedział na ławie, na której ona zwykle spała, i bezmyślnie patrzał na żonę.
Nazajutrz wszyscy obudzili się późno, wstawali niechętnie. Kupiec z Andrzejem zaraz po śniadaniu zamknęli się w namiocie, skąd od czasu do czasu dolatywały stłumione dźwięki ich mowy i stuk gałek deski rachunkowej. W zagrodzie panował ruch, choć nie tak znaczny, jak wczoraj. Uciekając przed gorącem i komarami, wracały z łąk konie, jeden za drugim, robotnicy łapali je natychmiast, wiedli siodłać i poprężyć; inni układali juki parami w dwa długie szeregi, oddzielone wązkiem przejściem, gdzie wprowadzać miano przeznaczone do juczenia zwierzęta. Między pracującymi kręcili się subjekci z papierami w ręku, oglądali pakunki i wydawali rozkazy. Nieliczne gromadki ciekawych przyglądały się temu zdaleka.
Nad wieczorem karawana ruszyła dalej w takim samym, jak była przyjechała, porządku. Gdy znikła na zakręcie wśród lasu, Andrzej przeżegnał się i rzekł, wzdychając:
— Bogu niech będą dzięki! Do przyszłego roku!
Ujbanczyk, stojący obok Pawła, z żółtym woreczkiem rybim, napełnionym czemś ziarnistem, spojrzał zezem na modlącego się bogacza i odwrócił się niechętnie. Od samego rana był on dziwnie nachmu-