dno było odgadnąć; tutejsi mieszkańcy często ruszają się, pracują i myślą w takich warunkach, jakich bez przerażenia wyobrazić sobie nie może Europejczyk. Wszystko jednak ma swój koniec.
— Ach! gdyby choć główkę rybią, jak wczoraj! — westchnęła Jakutka.
— Oho! — powtórzyła jej milcząca zwykle torzyszka.
— Jeszcze czego! — Codzień wam się zachciewa główki rybiej — skarcił obie Tunguz surowo. — I któż byłby tyle głupi, żeby je zostawił?
— To prawda!
— Ujbanczyk, dziecko moje! — jęknął znowu chory, podnosząc się na pościeli — dziecko moje, idź, myślę, do Andrzeja... jeszcze raz... poproś... może da cokolwiek... Powiedz mu... inaczej... pomrzemy!... Sił nie starczy... Pomrzemy!
— Pomrzemy! — powtórzyli inni chórem — przyszedł, nastąpił nasz dzień.
— Wczoraj zjedliśmy ostatnią garść łyka — dodała gospodyni. — Nic niema w komorze... jak wymiótł, nawet skóry.
Robiący żerdź w kącie rzucił siekierę i wyszedł z cienia. Był to chłopak lat dwudziestu paru, dość wysoki, barczysty i tęgi, ale obecnie równie, jak i inni mieszkańcy jurty, głodem wycieńczony; obszerna, futrzana kuklanka[1] zwisła mu z ramjon ciężkiemi, niezgrabnemi fałdami; płaska, szeroka, ciemno-brązowa twarz, uwieńczona ogromną szopą czarnych, kędzierzawych włosów, od chudości stała się prawie trójkątną.
— Pójdę, ojcze, może da — wyrzekł łagodnie.
- ↑ Kuklanka — rodzaj bluzy futrzanej, spadającej do kolan, niekiedy opatrzonej kapturem.