Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/170

Ta strona została przepisana.

rzony stał oparty o górną część ogrodzenia i patrzał na tonące zwolna w otchłaniach wodnych ślady ziemi; ponad gładką, bezmierną ich powierzchnią sterczały gdzieniegdzie szczyty drzew, niby trzciny.
— Nie bój się, Rosyaninie, woda tu nigdy nie dochodzi, chyba raz w sto lat — pocieszał go Andrzej, stanąwszy obok niego i położywszy rękę na ramieniu.
Po owej nocy hulaszczej pierwszy to był frazes, z jakim się Jakut zwrócił do niego; dotąd wstydził się go, unikał, ale pod wpływem ogólnej radości zapragnął z nim zgody.
— Co, Rosyaninie? będziemy syci! A?
Paweł nie odpowiadał.
— A gdzie inni, gdzie Lelija? — spytał nagle zwracając się całem ciałem do mówiącego. Andrzej poczerwieniał, ale oczu nie spuścił.
— Lelija? ona? z Niusterem rybę łapie! A na co ci wiedzieć, gdzie ona?
Teraz z kolei zmieszał się Paweł. To prawda, co jemu wtrącać się w te rzeczy. Dziewczyna nie uciekła, jej ojciec pozostawał w dobrych na pozór stosunkach z bogaczem. Albo więc nie stało się nic z tego, co był przypuszczał, albo patrzano tu inaczej na podobne wypadki.
— Tem lepiej! — mruknął. — I nie wstyd-że tobie, Andrzeju, pomagać cudzoziemcom w obdzieraniu rodaków? — dodał łagodniej.
Andrzej słów jego nie rozumiał, ale dostrzegł zmianę w wyrazie jego twarzy, odzyskał więc dawną pewność siebie i ten ukryty odcień wyższości, jaki był chwilowo w stosunkach z nim utracił.
Nudno znów i monotonnie popłynęło życie w jurcie Andrzeja. Sąsiedzi nie przejeżdżali, a bez Lelii i Dżjanhi zrobiło się tu jeszcze puściej i posę-