Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/172

Ta strona została przepisana.

kitny dymek płynął do góry i ginął wśród krzyżujących się tam żerdzi namiotu. Pawła witano zawsze z tą uprzejmą, prawie religijną gościnnością, właściwą koczownikom: gospodarz ustępował mu natychmiast miejsca przed ogniem, a gospodyni zaczynała brzękać naczyniami. Nie pomagały prośby i zapewnienia, że nie jest głodny, musiał zawsze spróbować albo warzonej ryby, której w niewielkiej ilości, w gorszym gatunku udzielał im Andrzej z przywiezionej zdobyczy, albo zamiast herbaty napić się odwaru z aromatycznych ziół, zebranych i zasuszonych przez zapobiegliwą Upaczę.
— Ach! Nie urodziła chłopca! nie urodziła! — skarżył się zwykle Tunguz, kiwając na żonę, która, domyślając się, o co chodzi, w głębokiem poczuciu swej winy pokornie chyliła na piersi swą małą, kolczykami obciążoną, zawiędła głowinę.
— Jesienią odjedziemy stąd, w góry! Wtedy tam przychodź, inaczej cię przyjmę! — objaśniał Tunguz.
Rozmowa jednak rzadko mogła posunąć się dalej, tak dla braku przedmiotu, jak i małej ilości zrozumiałych obydwom wyrazów, więc nie nazbyt rozweselony wracał Paweł do jurty. Tu brał się do książki, lub stanąwszy przed ogniem, słuchał gderania Adrzejowej, przeplatanego piosnką Niustera.
Nareszcie wody zaczęły odpływać; pękł kryształowy pierścień, otaczający zagrodę; utworzyły się drogi do głębin kniei. Paweł z bronią w ręku na nowe puścił się wędrówki. Tu jednak natrafił na nieoczekiwaną przeszkodę. Ustępujące wody pozostawiły roje komarów, które, liczne około domu, w lesie otoczoły go taką masą, iż oszołomiony cofnął się. Miał wprawdzie siatkę i rękawiczki, zabezpieczające go od ukąszenia w pewnej mierze, ale wy-