Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/173

Ta strona została przepisana.

prawa w towarzystwie tej żarłocznej chmury, przysłaniającej okolicę i krępującej każdy swobodniejszy ruch obawą nieznośnego bólu, straciła cały swój urok. Na domiar złego, w lasach nasiąkniętych wilgotną parą duszno było jak w łaźni, a cicho jak w kościele. Ptaki uleciały, lub siedziały na jajach, wiatru nie było i tylko brzęczały roje chciwych krwi latawców. A roje te rosły z dniem każdym tak, że w końcu, nawet bydło i konie wolały cierpieć głód, stać w dymie na dziedzińcu, niż szczypać rosnącą niedaleko szmaragdową trawkę, narażając się na ich ukąszenie. Śmiałkom lub nieostrożnym groziła śmierć niechybna. Paweł przekonał się o tem naocznie, gdy raz młody niedoświadczony byk Andrzeja oddalił się zbytecznie od dymokurów, a doprowadzony do szału przez ukąszenie owadów rzucił się w las zamiast ku domowi. Znaleziono go tam nieżywego i tak krwią zbroczonego, jakby go kto umyślnie posiekał.
W jurcie oprócz komina zatkano wszystkie otwory, przysłonięto okna, na kominie utrzymywano nieustannie ogień, a na środku izby ogromny z krowiego nawozu dymokur. Z oczyma zamkniętemi, nawpół otruty smrodliwymi wyziewami, leżał Paweł na ławie, mocując się z własnemi siłami, gwałtem dopraszającemi się zajęcia. Jakuci spali, jedli, klęli komary na czem świat stoi i śmieli się z niego, gdy wyrażał swoje nad ich mnogością zdziwienie.
W dni wietrzne tylko można było ważyć się wyjść z domu, spełniać zaległe domowe roboty Andrzej zwykle wtedy wyjeżdżał po ryby, Paweł parę razy próbował przedostać się do Ujbanczyka. Usiłowania te jednak spełzły na niczem, wody bowiem nie zupełnie jeszcze opadły, Andrzej wziąć go nie chciał, tłómacząc się małością swojej łódeczki.
Pewnego dnia jednakże okoliczności złożyły się