Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/175

Ta strona została przepisana.

nosa piroga, krucha i mała, uderzyła go nagle wdziękiem swych kształtów oraz rozumnem wyrachowaniem na pozór li tylko ku ozdobie służących wygibów. Gdy drżąca wdzierała się na odpychające ją bałwany, ostrym dzióbem je płatając, odrzucała na obie strony tyle tylko z chłodnego płynu, ile było potrzeba dla uniknięcia przykrych wstrząśnień i zabryzgania wodą, zdawało mu się, że nie martwe drzewo, ale jakaś przejrzysta myśl ludzka niesie go spokojnym i bezpiecznym wśród hasających odmętów. Tak, to myśl była! — ścisła matematyczna formuła, zamknięta przez człowieka w tarcice i kołki. Wydała już ona plon setny; rozczłonkowano ją, rozwinięto, urobiono, ale zrodziła się w tych czaszkach małpich, pochyłych, w tych chatach ubogich, a poród jej wymagał tysiąckroć więcej pracy, twórczości i woli wysiłków, niż dalszy rozwój. A my? cóż my? Cóżeśmy dali im w zamian, tym skromnym, cichym pracownikom? Nic dotychczas, prócz pogardy i ucisku!
Rozmyślania te zasępiły go na chwilę i dopiero gdy w szeregu myśli błysnęła mu nareszcie zawsze miła twarz Ujbanczyka, chmura zniknęła i ogarnęła go radość, że go znów zobaczy, nagada się z nim, nafilozofuje.
Zwolna przeciwny brzeg zaczął się wynurzać ponad fale; omdlałe ręce szybciej poruszały wiosłem. Na prawo wśród traw i łoziny ukazał się odpływ małej rzeczułki, której wodami powinien się był dostać tam, dokąd dążył; zwrócił więc pirogę i z trudem w nowym puścił się kierunku.
Po migotliwych, szumnych jeziora roztokach głęboki, cienisty parów rzeczułki, przystrojony szpalerem zielonych lasów, zachwycił go swoją ciszą i spokojem.