Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/177

Ta strona została przepisana.

piero gdy zupełnie wszedł i chrząknął, dwie postacie, leżące w kącie na niewielkiem podniesieniu z gliny, ciągnącem się wzdłuż ściany, poruszyły się niespokojnie.
— A to ty, cudzoziemcze! — odezwał się Mateusz. — Witaj! Rozpowiadaj!
Stary wylazł na środek, szepnąwszy coś żonie, która zaraz zaczęła się krzątać około słabo tlejącego ognia.
— Rozpowiadaj!
— Niema nic nowego. Nic nie słyszać... A u was?
— U nas też nic niema. Wypoczywamy.
— A gdzie Ujbanczyk?
Stary się skrzywił.
— Och, nie ustawa! Gdzież ma być, w lesie, niedaleko! Ucieszy się, jak cię zobaczy. Tęsknił.
— Dlaczego więc nie przychodził?
— Nie było czasu.
Tu wyczerpał się zapas znanych obydwom słów i giestów, rozmowa się urwała. Paweł począł rozglądać się ciekawie po urasie, którą widział raz pierwszy. Z początku, prócz dużego kwadratowego ogniska, zbitego z grubych bierwion, a umieszczonego na samym środku izby pod otworem, mającym służyć za okno i za ujście dymu, nic dojrzeć nie mógł. W miarę jednak, jak wzrok jego oswajał się z panującym w izbie mrokiem, zaczął rozróżniać różne narzędzia, sieci, odzież porozwieszaną wzdłuż ścian i porozkładaną po kątach w pewnym, wszystkim jakuckim jurtom wspólnym porządku. Nad głową zobaczył półeczkę z obrazami świętych, z przyklejonemi do deski cienkiemi woskowemi świeczkami i dużą, oprawną księgę, nad którą to ongi po raz pierwszy ujrzał schyloną twarz Ujbanczyka.
Stary Mateusz uważnie go śledził.