— A jakże, spodziewaj się! — zaskrzeczał gniewnie Tunguz, szeroko roztwierając czarną, niezwykle od chudości policzków obszerną paszczę. — Czekaj! On ci da!... Gdybyś mu zaniósł co zastawić, albo spieniężyć, to jeszcze, kto wie, możeby dał, choć nawydziwiałby pewnie niemało! Och! nawydziwiał... wielki nasz pan... Oj! oj!... Prosiłem go onegdaj: Daj cokolwiek, Andrzeju, przecież moja dziewczyna pracuje na ciebie. — „Pracuje, no i je, myślę, powiada, a ty stary oddaj lepiej namiot, na co ci on? Renów nie masz, a i wkrótce kipniesz!“ A jakże! Niby to ja się śpieszę. Renów nie mam, to prawda, ale dziś nie mam, a jutro będą. Niby to ja już na wieki zaprzedał się w niewolę i siedzieć będę na miejscu, jak przeklęty... Dziś tak, jutro owak! Zapomniał sam, jak był biedny, jak u ludzi korzystał... Taki, nie dał! A ja mu przecie niegdyś dawałem. Oj, dawałem!... Nie chodź, chłopcze, do Andrzeja, twardy to człowiek, siły tylko zmarnujesz, a lepiej do boru po... łyko! Bo bór, to ojciec, nikomu nie odmawia, jeśli co ma.
— Takbym go i puściła, do boru... syna, z pustym żołądkiem, bez ciepłej strawy, żeby przepadł? Po łyko... do bo-ru!... Sam idź kiedyś taki zuch! — zawarczała zgryźliwie Jakutka.
— Cicho stara, cicho! — począł znów chory przerywanym głosem. — Idz, Ujbanczyk, synu, idź. Ten stary sam nie wie, co gada; on cudzoziemiec, on Tunguz. Rok taki ciężki; nie może przecie Andrzej każdemu, co potrzebuje, rozdawać swego majątku; nawet jego bogactwa na to nie starczy. I to on teraz tylu ludzi karmi. Ale my jego krew, jego plemię, powinien się ulitować. Niechby dał choć trochę, choć odrobinkę, aby tylko jakkolwiek przetrwać. Mało przecie zostało. Odrobimy! Bóg da! Słońce
Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/18
Ta strona została przepisana.