Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/184

Ta strona została przepisana.

szczupak, i rano i wieczorem i na obiad: szczupak! Od takiego jadła i my chudniemy. Ale skądże wziąć co innego, kiedy taka nasza przyroda.
— Ano, poczekaj, urodzi nam się jęczmień, to się wszystko odmieni — żartobliwie pocieszał go Paweł, pomagając mu nieść ryby i sieci.
— To prawda! — zaśmiał się chłopak radośnie.
Może wskutek jednostajności Andrzejowej kuchni, srebrno-łuska ryba, ugotowana po jakucku, to jest bez soli i bez żadnych przypraw, wydała się Pawłowi smaczniejszą nad wszelkie, kiedykolwiek w życiu kosztowane rybne potrawy. Zjadł jej porządny kawał, ku wielkiemu zadowoleniu starego Mateusza, który wciąż go zachęcał, mówiąc:
— Jedz, jedz, chłopcze! nazbytkowaliście się wczoraj niemało.
Po śniadaniu poszli budować ogrodzenie. Przy pracy i gawędzie czas im zszedł do obiadu.
— No, teraz niech czeka! — zawołał Ujbanczyk; kiwając głową przy odejściu. — Nie prędko, Pawle, przyjdziesz pewnie odwiedzić naszą sierotę! Andrzej wyzdrowieje, łódź zabierze i będzie tu siedział — rzekł z niechęcią,
— Jakto, tu? u was?
— Nie, nie u nas... rozumie się, nie u nas, u Lelii! — roześmiał się chłopak.
Paweł umilkł. Płynąc w tę stronę, pamiętał o dziewczynie, miał wielką ochotę ją zobaczyć, ale się wstydził powiedzieć o tem Jakutowi. Ten jednak sam się tego domyślił.
— Chcesz, pojedziemy do niej po obiedzie. Ona stąd niedaleko.
Paweł kiwnął głową, Na obiad podano starannie przyrządzone, świeże, wybornie usmażone wnętrzności szczupaka. Paweł lubił nawet tę część ryby,