ale jadł mało i był zamyślony. Pewność, że wkrótce ujrzy wiotką, powabną postać leśnej rusałki, w takich, jej odpowiednich, romantycznych nieco ramkach, budziła w nim niepokój i pozbawiała go apetytu, choć się za to na siebie gniewał. Próżno Ujbanczyk silił się go rozruszać, podał mu wreszcie kawałek zmiętego papieru, złożonego w kształcie listu, na którym krzywo i nieczytelnie nakreślone były następujące wyrazy:
Ja paNa ba Rzokocham inorodziec Dziurdziejskiego własu, kangałapskiego nosłego rodu Niedźwiedzia Ujbanczyk Mateuszowicz Trofimow.
Paweł przeczytał i uśmiechnął się blado.
— A ty mię kochasz? — spytał go Jakut, przymilając się, jak kobieta.
— Dlaczegożbym cię kochać nie miał! Tyś poczciwy!
— Ja poczciwy, i zawsze prawdę mówię... i chcę być lepszy — dodał z przechwałką, a odgadując powód myślenia przyjaciela, odezwał się z westchnieniem:
— No cóż? jedziemy? Czy jak? Zbieraj się!
Wesołość odzyskał Paweł dopiero na łodzi wśród rzeczki, która w promieniach prosto nad jej parowem wiszącego słońca, niepocięta żadnymi cieniami, jaśniała wśród zielonych parowów, jak jednolita struga złota. Otoczeni podwójną chmurą komarów i palącego się w kociołku Pawła dymokuru, płynęli czas jakiś w milczeniu obok siebie, jak para kacząt. Wiosła, niezawsze w takt uderzające, zaczepiały się o siebie, aż zniecierpliwiony Ujbanczyk zrzucił siatkę, daną mu przez Pawła, i, podając ją na końcu wiosła, zawołał:
— Na, weź swoją budę, ani słyszeć, ani widzieć.
Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/185
Ta strona została przepisana.