Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/190

Ta strona została przepisana.

— Pewnie, głupia, poszła do lasu gdzie daleko i niedźwiedź ją pożarł! A może zabłąkała się w zaroślach i chodzi dokoła po tajdze.
Szukali więc w zaroślach, chodzili po lesie, wołając głosem ochrypłym od wzruszenia i wyczerpania:
— Lelijo! Lelijo! Ho! ho!
Ale odpowiadał im tylko szum boru i brzęczenie komarów.
— A czy u was nie zdarza się czasem, żeby kto sobie sam życie odebrał? — zapytał Paweł.
— Jakże nie zdarza... Każdemu się zdarzy, że go dyabeł opęta — odrzekł niechętnie Ujbanczyk. — Co za grzech! To się na nic nie zda. Trzeba ludzi... dużo ludzi. Jeszcze sami zabłądzim, biegając — dodał po chwili z mocą. Ja czekać więcej nie będę i tobie nie radzę.
Paweł wzruszył ramionami. Nie pojmował, jak można było zabłądzić wśród tych lasów ażurowych podczas dnia, trwającego bez przerwy, ale się zgadzał, że trzeba było więcej ludzi, gdyż przeczuwał nie wypadek, lecz dramat.
— Ty, ruski, nie ruszaj ramionami — strofował go chłopak, kiedy wracali ku łodziom. — Nam, Jakutom, zdarza się, że ot wyjdziesz na chwilkę parę kroków z domu do lasu, często bez czapki i rękawic, idziesz, idziesz coraz dalej, nie poznając znanych miejsc, nie widząc własnej sadyby, dokoła której krążysz, aż umrzesz, jeżeli tylko ludzie nie dopomogą. Taką to sobie duchy robią z nas czasem igraszkę.
— Więc chodźmy, prędzej naglił Paweł, czując, że go także ogarnia drżenie dosłyszane w głosie chłopca.