Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/191

Ta strona została przepisana.

Siedli do łodzi i, nie zważając na komary, nie rozniecając dymokuru, pomknęli w górę rzeczki. Paweł jednak nie mógł nadążyć energicznie wiosłującemu Jakutowi i pozostał w tyle, a widząc, że on się za nim ogląda i zwalnia, krzyknął, by nie czekając, pośpieszał. Usłuchał go Ujbanczyk i wkrótce znikł mu z oczu. Paweł, rad temu, zaprzestał pracować wiosłem, by dać odpoczynek nabrzmiałym rękom; spróbował rozniecić dymokur. Było już koło północy, słońce stało nizko, ale żar rozgrzanego powietrza nie zmniejszał się wcale. Tak było duszno, że Paweł pod siatką wytrzymać nie mógł, a dymokuru nie udało mu się rozniecić, gdyż nawóz w kociołku wytlił się do szczętu, aby trochę drzew nazbierać, trzebaby się było na czas jakiś zatrzymać.
— Prawdę powiedziawszy, nie, mam ja po co się tak spieszyć — myślał sobie Paweł. — Ujbanczyk poradzi i zrobi lepiej odemnie. Wrócę i w jurcie poczekam. A może i ona wróciła? — pomyślał i serce mu mocniej zabiło.
Mylił się jednak: jurta była cicha i pusta, jak przedtem; nad popiołem wygasłego ogniska, w kolumnie światła: wił się niespłoszony rój komarów.
Rozpalił więc ogień, przyniósł wody, ponalewał do kotła i do czajnika, które zawiesił nad płomieniem, chcąc przygotować posiłek dla ludzi mogących przybyć lada chwila. Ryby jednak z „zajezdki“ dobyć się nie ośmielał, nie wiedząc, jak to się robi, lękając się popsuć co, lub połamać. Czekał więc, siedząc przed ogniem, przysłuchiwał się bełkotaniu kipiącej w naczyniach wody. Mijały długie chwile, a nikt się nie zjawił. Znudzony stawał przed progiem i patrzał na tarczę słoneczną, posuwającą się po widnokręgu, nadstawił uszu, wytężonym wzro-