Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/192

Ta strona została przepisana.

kiem badał okolicę, jak zawsze martwą, milczącą, a serce znowu niespokojnie bić mu poczynało.
— A gdyby, doprawdy... ona tu niedaleko błądziła, nie poznając miejsc znanych, nie widząc własnej sadyby, zrozpaczona, wynędzniała, igraszka nie duchów, lecz własnego ducha?
I zdało mu się, że widzi wiotką, srebrem obwieszoną postać dziewczyny, jak brnie przez muchy, wśród rzadkich zarośli i wylękłemi oczyma pomocy wypatruje; to znów wyczerpana, utraciwszy wszelką nadzieję, siada na wywróconym pniu i czeka śmierci, twarz zakrywszy rękoma, a nad nią roi się czarna, brzęcząca chmura komarów.
Nie, dłużej nie wytrzyma! Na co on będzie tu czekał? Przyjdą, tem lepiej, a tymczasem sam może zdoła ją odnaleźć; może zdoła uprzedzić tę małą chwilkę, która decyduje jednak o życiu lub śmierci.
Opatrzył broń, suknie zapiął, pas zacisnął, siatkę na głowę narzucił i ruszył w las, hukając od czasu do czasu. Szedł w zygzak, liczył zwroty, bacząc na słońce; szedł długo, zaglądając do każdej jamy, do każdej podejrzanej dziury, opatrując każdy krzew, każde wywrocisko niezwykłych kształtów. Nie znalazł nic, a w takie zaszedł ostępy, w jakich jeszcze dotąd nigdy nie był. Uderzył go ich charakter niezwykle dziki, ponury, ale szczegółom przypatrzyć się nie mógł, gdyż coraz wzmagające się zastępy towarzyszących mu komarów osnuły go grubym, gęstym, groźnie brzęczączym kokonem. W tej mgle cudacznej nawet bliższe przedmioty rysowały się niewyraźnie. Trzeba więc było zaniechać poszukiwań i wracać jak najśpieszniej do domu.
W sadybie stanął późno, skąsany, zmordowany niezmiernie. Ujbanczyk, palącą się głownią opędza-