Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/193

Ta strona została przepisana.

jąc komary, wyszedł naprzeciw niego i aż mlasnął językiem ze zdziwienia, w twarz mu zajrzawszy.
— Mój Boże! co za grzech! Musiałeś siatkę podnosić!
— Różnie bywało.
— Dobrze, że cię nie zadusiły! Twarz napuchła, oczu nie widać.
— Daleko? — spytał Paweł głosem bezdźwięcznym, wskazując drogę.
— Nie, blizko. Mój Boże! musiałeś się zmęczyć, dzień i noc przełazić nie żarty. Myśmy cię nie szukali, gdyż nie przypuszczaliśmy, że zabłądzisz, taki myśliwy!
— Ja nie zabłądziłem.
— Cóżeś więc robił?
— Chodziłem, szukałem.
Ujbanczyk umilkł.
— Myśmy szukali także — dodał po chwili — i z tej i z tamtej strony rzeczki; niema ani śladu. Chcieliśmy właśnie popłynąć z biegiem wody, może trupa gdzie znajdziemy; ale wypadła „mała niedogodność“ z twojego powodu, więc mię wysłali po ciebie.
Zebrani w urasie rybacy przewitali Pawła z okrzykami podziwienia i współczucia. Andrzej siedział za stołem z ręką szmatą owiniętą, niezwykle blady i posępny, z nikim nie gadał, a i opowiadania Pawła nie był ciekawy, tylko ludzi napędzał, żeby się z wieczerzą śpieszyli. Paweł wypił filiżankę ciepłego, topionego masła, uczuł powrót sił i rzeźwości, nie chciał więc pozostać sam w urasie, uparł się im towarzyszyć. Wziął go Ujbanczyk do swej pirogi i posadził za sobą. Wyruszyli rzędem w pięć łodzi, rozsypawszy się po całej rzece. Brzegiem po obu