Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/195

Ta strona została przepisana.

z komarami nie żarty, że się rozchoruje i tylko będą mieli z nim biedę — nie chciał ich słuchać.
Wypłynęli na ogromne jezioro, do którego wpadała rzeka. Tu Jakuci zrobili krótką naradę, po której postanowili całą tę masę wody okrążyć.
— Poszukamy, może się co znajdzie — mówił Ujbanczyk. — Jeżeli utonęła, wiatr musiał ciało przypędzić do brzegu. Ty zaś wracaj, sam widzisz, będziesz przeszkadzał!
Paweł zrozumiał wreszcie, że w takiej wyprawie każda gęba zbyteczna, każdy ciężar niepotrzebny może zaważyć, i nie nalegał.
Odwiózł go do domu stary Mateusz, którego także odesłano, by pilnował kobiet i dzieci.
Cierpiący, podrażniony, przeżył Paweł kilka nieznośnie długich dni oczekiwania. Za powrotem rybaków niewiele jednak mógł się dowiedzieć. Andrzej wychudły, zły jak sto dyabłów, zupełnie nie, chciał gadać; tylko czepiał się o byle co domowników, krzyczał, wymyślał za nieporządki w domu. Na ten niespodziewany wybuch wszystko przycichło. Andrzejowa, zwykle rada kłótni, teraz siedziała jak trusia, nawet stara Simaksin gdakała ostrożnie za piecem. Przybyli z nim rybacy, wychyliwszy po szklance herbaty, milczkiem wynieśli się co prędzej.
Paweł wyszedł za nimi, lecz dowiedział się tylko, że dziewczyna żyje i że na ślad jej trafiono.
— Nie rozumiemy po rosyjsku, ty sam wiesz — odpowiadali uparcie, gdy łamanym językiem, który zawsze przedtem doskonale pojmowali, badał ich o dalsze szczegóły.
— Ty spytaj się Andrzeja lub Ujbanczyka poradził mu nieco szyderczo Długi.
Andrzeja, na którego dąsał się za jego podejrzenia, pytać nie myślał, ale stary Tunguz powinien