Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/196

Ta strona została przepisana.

był coś wiedzieć o córce: przybyli dość długo przecież z nim rozmawiali. W namiocie włóczęgi następnie cały czas rozlegały się wrzawa i wymyślanie; widocznie małżonkowie kłócili się za przykładem innych, więc Paweł postanowił poczekać, aż się wszystko uspokoi.
Wieczorem, gdy poszedł ich odwiedzić, zbierali właśnie, pakowali w węzły swój tabor; na zapytanie, w który kąt dziedzińca wybierają się, tym razem stary smutnie potrząsł głową i wskazał las.
— Stary pójdzie... Andrzej wypędza... Dziewki niema... renów niema... nic niema... — mówił z takim giestem, jak gdyby wszystkiemu głowę ucinał.
Paweł znowu się zatrzymał, przyszło mu na myśl, że może nie zrozumiał opowiadania rybaków, że znaleziono nie dziewczynę, ale jej trupa. Zaczął więc rozpytywać, jak umiał najdokładniej, aż wreszcie dowiedział się najważniejszego: kilkakrotnie z oburzeniem wymówione imię Dżjanhi objaśniło mu wszystko. Roześmiał się — historya nie była srnutną, ale bardzo zwyczajną: dziewczyna porzuciła dom bogacza i uciekła do lasu z pięknym śpiewakiem. Gdzie się oboje schowali, pogoń wytropić nie mogła.
Starzy, zarzuciwszy tobołki na plecy, kiwnęli mu siwemi głowami i wązką błotnistą drożyną ruszyli precz, w głąb puszczy.
Minęło parę tygodni; św. Piotr nadchodził; komary przestały już tak strasznie dokuczać. Wprawdzie na słońcu roiły się ich jeszcze całe kolumny zbite, ogromne, często na parę sążni wysokie, ale nie kąsały już tak zajadle. Wieczorem i w dni pochmurne trafiły po dawnemu, ale pomimo to można już było w siatce i z ogniaczką z końskiego ogona w ręku zapuszczać się bezkarnie w głąb borów. Paweł nie mógł się jednak przedostać ani do sąsia-