jakucku. — A ty, jeżeli masz co pić, to dawaj, bo umieram z pragnienia; wody zaś, jak radziłeś, nie pijam.
— Dobrze robisz, woda w naszym kraju zgubna. Chodź, herbata właśnie gotowa. Hej, stara! staw filiżanki!
— A ojciec! Na ojca czekać nie będziecie?
— Nie widać go. Bóg wie, kiedy przyjdzie. Staw staw! nie wielka rzec, jeśli się resztek stary napije. Głowa mu z karku nie spadnie — dodał szorstko.
Pawła uderzył ten ton gburowaty i surowy, nienaturalne zachowanie się zwykle wesołego chłopca.
— Cóż jęczmień? — spytał, chcąc go rozruszać, gdy siedzieli za stołem.
— Jęczmień? rośnie. Ot, już taki duży, ale trawa, a więcej nic jeszcze nie widać.
— Za prędko chciałbyś. Poczekaj, będzie i więcej.
— Lato także prędko ucieka — wyrzekł z goryczą, uśmiechnąwszy się Ujbanczyk, i głowę zwiesił na piersi.
Nie uszły uwagi Pawła niechętne spojrzenia, jakiemi obdarzał matkę i świeżo przybyłego ojca. Stary uśmiechał się uprzejmie, ale osiadł na nim jakiś cień smutku. Zbyt dobrze znał już Paweł miejscowe obyczaje, żeby miał sądzić, iż zniknięcie Dżjanhi lub jego postępek z dziewczyną smutek ten powoduje. Po herbacie wywabił Ujbanczyka w pole, by go tam swobodnie wypytać.
Maluchna ich niwka prezentowała się dość pokaźnie. Kędzierzawy, szeroko-listny jęczmień prawie całkiem pokrył rudawą glebę soczystym, jaskrawozielonym kobiercem, ponad który wystrzelały tu i ówdzie wyższe, zgrubiałe, w pochwę zwinięte czuby.
Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/198
Ta strona została przepisana.