Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/199

Ta strona została przepisana.

— Widzisz, tu będą kłosy — rzekł Paweł, przeskakując ogrodzenie. Zerwawszy jeden z takich futerałów, otworzył go ostrożnie; ze środka wyjrzał mały pączuszek blado-zielonych włosów.
— To będzie kłos, powiadasz? spytał Jakut niedowierzająco.
— Tak.
— A w kłosie?
— Ziarno, a w ziarnie mąka.
— Mąka? — wyśpiewał chłopak, uśmiechając się szczerze, po dawnemu — mąka, powiadasz, prawdziwa mąka!
— Prawdziwa! A powiedz mi, dlaczegoś ty taki smutny? dlaczegoście wy wszyscy tacy smutni? — spytał nagle, zniżając głos, Paweł. — Może ja mógłbym wam w czem dopomódz, poradzić?
— Ach nie! Nic pan domódz nie możesz, już ja wiem i ze starym wciąż się o to kłócę. Idź! i idź! wciąż mię do pana posyła, a ja wiem, że nic nie masz, że już cię obrabowali do szczętu.
— Ale o cóż chodzi? — nastawał Paweł; rumieniec zalewał mu policzki. Ujbanczyk po chwilowem wahaniu opowiedział mu, jak rzeczy stoją. Dłużni byli po uszy Andrzejowi, jak i większość Jakutów w okolicy. Dżjanha uciekł, a właśnie tego roku powinien był kosić siano u bogacza. Andrzej, rozgniewany za uprowadzenie dziewczyny, odgrażał się, że im nic nie daruje, a tymczasem i kupcom winni byli nakosić stóg porządny. Więc choć kładź się i umieraj!
— Herbaty niema, masła niema, koszule się zdarły! Jakże kosić będziemy z gołymi grzbietami i pustym żołądkiem?
— Koszule może się znajdą, o herbatę także postarać się można. Ale czyby nie dało się tak zro-